Blancpain Fifty Fathoms Barakuda Polskiej Marynarki Wojennej
- Autor: Arkadiusz Pawełek
- /
- Dodano: 22.04.2018
- /
- Kategoria: Perspektywa historyczna
- /
Długo zastanawiałem się od czego zacząć. Od historii samego modelu zegarka, tak niezwykłej, jak zegarek, który posiadam już przeszło połowę życia? Od tego, że firma, która go wyprodukowała oficjalnie zaprzecza jego istnieniu, chociaż równocześnie potwierdza jego autentyczność? Hmm. Nie. Zacznę od tego, jak to się stało, że stałem się posiadaczem zegarka legendy, chociaż powinienem powiedzieć jak to on sobie mnie wybrał. Jest to historia Blancpain Fifty Fathoms Barakuda użytkowanego w Polskiej Marynarce Wojennej – Polish Navy, ale zarazem, jest to historia sporego kawałka mojego życia, 28 lat z BP FF.
Część 1. Droga.
Urodziłem się we Wrocławiu, z dala od morza, ale zawsze mnie ciągnęło na oceany. Gdzie szukać winnego? Nie wiem. Od dziecka dużo czytałem, a szczególnie fascynowały mnie książki przygodowe, a potem żeglarskie, relacje z rejsów i podróży. Nie czytajcie książek! Rozbudzają pasje, uczą marzyć, pokazują, że można je realizować! Jak to napisał Alan Edgar Poe: „Ci, co śnią za dnia, wiedzą o wielu rzeczach niedostępnych dla tych, co śnią tylko nocą”. Niestety, za czasów komuny nie było proste realizować takie marzenia. Los sprawił, że po szkole podstawowej trafiłem do technikum budowlanego o specjalności Budownictwo Wodne. Tam, za sprawą brata, zacząłem nurkować. W latach 80-tych ubiegłego stulecia był to w Polsce sport niezwykle elitarny. Mój brat został członkiem klubu płetwonurków LOK „Castor”. Pozazdrościłem mu tego i postanowiłem zapisać się do tego klubu. Gdyby nie brat, nie przyjęliby mnie – sromotnie oblałem egzamin pływacki. Nie byłem w stanie przepłynąć nawet 20 metrów na basenie! Co kilka metrów chwytałem się lin rozdzielających tory. Ledwie dobrnąłem na drugą stronę basenu. Instruktorzy z politowaniem pokręcili głowami – nic z tego. Na szczęście ktoś stwierdził: to brat „Patiomkina” - tak nas ochrzczono w klubie – weźmy go, nauczy się. To był pierwszy szczęśliwy przypadek, pierwszy krok, w dalekiej drodze, która doprowadziła mnie do spotkania z Legendą. Była połowa lat 80-tych. Miałem kilkanaście lat, akurat zacząłem naukę w drugiej klasie technikum.
Wrocław lat osiemdziesiątych... Niesamowite miasto pełne niespokojnych duchów. Któż o nim nie słyszał, kto nie pamięta przesławnego „Majora”, Pomarańczowej Alternatywy, Rewolucji Krasnali, spacerów po Świdnickiej z opornikiem w klapie prochowca i ciemnych okularach z okazji Dnia Tajniaka, odtwarzania Rewolucji Październikowej i zdobycia Pałacu Zimowego? Tylko że my zdobywaliśmy Komitet Wojewódzki, a rolę Białych mimowolnie grała Milicja i ZOMO. Dzień Krasnala, gdy Rynek zaroił się od ludzi w pomarańczowych spiczastych czapeczkach, którzy byli legitymowani przez „władzę” a czapeczki rekwirowane... Śmiesznie było i strasznie zarazem. Szkołę traktowałem wtedy po macoszemu. Najważniejszy był Klub, baseny siedem razy w tygodniu, wyjazdy na nurkowania – moje pierwsze w życiu nurkowanie na otwartym akwenie odbyło się w suchym skafandrze i było to nurkowanie pod lodem, czyli coś nie do pomyślenia na obecne standardy szkoleń – a z czasem i prace podwodne, które zlecane były klubowi. Tak, prac na Odrze było tyle, że pomimo istnienia we Wrocławiu kilku firm oraz kilku klubów nurkowych, wszyscy mieli zajęcie! Szkoła służyła jako punkt kontaktowy, skąd się wyjeżdżało na wycieczki w góry i gdzie się umawiało na imprezy Pomarańczowej Alternatywy albo punkowe koncerty. Dość powiedzieć, że co roku na półrocze ze wszystkich przedmiotów, łącznie z WF, miałem zawsze dwóje, a ostatni miesiąc przed wakacjami spędzałem na kuciu do bladego świtu, bo trzeba było zaliczać program ze wszystkich przedmiotów z całego roku. Cudem tylko jakoś się to udawało, prawie do końca szkoły. Prawie, bo w czwartej klasie wychowawczyni Danuta Mituniewicz znalazła moją piętę achillesową. Skontaktowała się z zarządem „Castora” i dostałem zakaz wstępu do klubu, chyba, że zacznę chodzić regularnie do szkoły! Numery w stylu zwolnienie lekarskie od ginekologa już nie miały szans! Tylko raz udało się oddać krew w PCK i to zostało przyjęte jako usprawiedliwienie! Tylko dwa razy klub przymknął oko na układ ze szkołą: raz, gdy potrzeba było nurków do wykonania zleconych prac, a zbrakło chętnych do przeciągnięcia kabla telefonicznego dla wojska pod dnem rzeki Bystrzycy. Drugim razem, było to wkrótce po wybuchu w Czarnobylu, do klubu zawitał dr. Jasiński, profesor z UW, z Geologii, który oficjalnie miał badać jakieś osady z dna Śniardw. Miał sprzęt nurkowy, amerykański, ale nie miał pojęcia o nurkowaniu i nowego Nissana Sunny. Nikt z klubu nie chciał jechać, bo naukowiec nie płacił za te nurkowania. Zgodziłem się ja, brat i Piorek, kolega z klubu. Po drodze na Mazury okazało się, że nurkowania mają na celu pomiar opadu radioaktywnego po wybuchu elektrowni, a pobrane próbki wysyłane są do badań w laboratorium w USA. Dr. Jasiński tak się z nami zaprzyjaźnił, że latem pojechał na obóz nurkowy, gdzie zrobił kurs, a my zostaliśmy jego stałą ekipą do badań „od Czernobyla”. W 1988 roku skończyłem szkołę, napisałem 4-tomową pracę dyplomową na temat prac podwodnych w hydrotechnice, jako jedyny z całej szkoły dostałem ocenę 5, z rozpędu zdałem maturę ale oblałem egzamin na studia. W nagrodę za ukończenie szkoły z takim wynikiem dostałem od ojca nową ETZ-250! Do tej pory rozbijałem się starą, czerwoną Jawą 250 „Kiwaczkiem”, dopóki „Kiwaczek” nie pośliznął się o jeden raz za dużo na wszechobecnym wrocławskim bruku i nie wylądował z impetem pod kołami Fiata 125p. Dobrze, że pod tylnymi... Próby reanimacji pojazdu spełzły na niczym, pomimo prób przeszczepiania elementów z innych motocykli i Jawka opuściła ten padół a ja znowu musiałem liczyć na kaprysy nieregularnie kursującego MPK. Jakimż zbawieniem okazał się prezent od taty! Niebieska MZ-ka była wtedy marzeniem! Nawet benzyna na kartki nie była przeszkodą – była już dostępna benzyna „komercyjna” a można było też kupić czerwoną benzynę radziecką od krasnoarmijców mieszkających w koszarach raptem parę przecznic ode mnie, na Czajkowskiego! Po oblanych egzaminach na studia udałem się do kuzyna, który był wtedy majorem na ZMECHU – Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych – i poprosiłem o załatwienie odroczenia od wojska. Kuzyn, dobra dusza, zadzwonił do kolegów z WKU i moje papiery znalazły się w odpowiedniej przegródce. Mogłem się oddać błogiemu lenistwu na wakacyjnych wojażach ETZ-ką! W pierwszą podróż udałem się z Piorkiem, tym, z którym nurkowaliśmy za skażeniami po Czarnobylu, do Powidza, miejscowości znanej nam z wyjazdów na obozy nurkowe. W zasadzie to pojechaliśmy nad jezioro Powidzkie do Przybrodzina, gdzie dzięki „układom” rozbiliśmy namiot na wojskowym kempingu. Po paru dniach znudziło nam się takie leniuchowanie i postanowiliśmy zrobić happening. W sklepie GS w Powidzu kupiliśmy prześcieradło i kij od szczotki, nie pamiętam już skąd dorwaliśmy puszkę pomarańczowej farby i wymalowaliśmy ogromne A w kółku, a żeby nikt nie miał wątpliwości o co chodzi dodaliśmy jeszcze napis Pomarańczowa Alternatywa. Prześcieradło osadziliśmy na sztylu od szczotki, dosiedliśmy MZ-kę i popędziliśmy szosą się do Witkowa. Witkowo jest miejscowością zamieszkiwaną do tej pory głównie przez pilotów i obsługę pułku lotnictwa myśliwskiego z Powidza. W Witkowie rozwinęliśmy naszą flagę i ruszyliśmy w rajd ulicami miasteczka. Nie trzeba było długo czekać, gdy w pogoń za nami ruszyła milicyjna Nyska. Ha! Ale gdzie tam Nysce do motocykla! Po spektakularnej pogoni na sygnale Nyska wkrótce zniknęła nam z oczu. Oczywiście uciekaliśmy w kierunku przeciwnym do naszego miejsca zakwaterowania! Zadowoleni z wrażenia, jakie wywarliśmy na miejscowych organach władzy, zwinęliśmy flagę i pokluczywszy jeszcze trochę po okolicznych drogach skierowaliśmy się z powrotem na nasz kemping. Wracać trzeba było przez Witkowo. W samym centrum akurat, jak było sporo ludzi, drogę zajechał nam nie oznakowany Fiat a drogę ucieczki odcięła pokonana wcześniej Nyska. Zostaliśmy zwleczeni z motocykla, rzucono nas na maskę Fiata a zaraz potem wylądowaliśmy w osobnych celach na posterunku milicji. Myślałem, że zaraz dostaniemy po parę pał na zadek, może potrzymają przez parę godzin, a potem każą się wynosić. Tymczasem mijały godziny, a o nas jakby zapomniano. Nikt nie przychodził, nie groził, cisza, spokój. Taki spokój przed burzą. W nocy drzwi celi otworzyły się i zostałem zabrany do jasno oświetlonego pokoju przesłuchań. Dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu. Nie zadawali zbędnych pytań naprowadzających np. o tożsamość czy innych. Od razu zaczęło się z grubej rury: skąd znam „Majora”? Od kiedy działam w Pomarańczowej Alternatywie? Kto nas tu wysłał? Kogo tutaj znamy? Kto nam pomaga? Na większość pytań mogłem odpowiedzieć szczerze i zgodnie z prawdą, że nie wiem o czym mowa, bo rzeczywiście, „Majora” nigdy na oczy nie widziałem, do działań Alternatywy przyłączałem się na takiej samej zasadzie, jak się idzie na koncert, a nikogo z samej Alternatywy też nie znam. Okazało się, że oficerowie kontrwywiadu wojskowego – bowiem to z nimi miałem przyjemność – byli lepiej rozeznani w temacie ode mnie. Rzucali nazwiskami, których nigdy wcześniej nie słyszałem, wypytywali o kontakty. Metody przesłuchań mieli zdecydowanie różne od przesławnej SBecji – ani razu nawet nie zasugerowali, że jak trochę nade mną popracują pałami, to pamięć mi się poprawi, co zdarzało się regularnie we Wrocławiu prawie przy każdej kontroli patrolu MO, gdy brali do bramy i rozmowa zaczynała się od tego czy wolę pałą w d*pę czy po piętach, a wszystko za chodzenie w czarnej skórze z cekinami, glanach i fryzurą postawioną na cukier albo lakier do włosów... Jeżeli chodzi o lokalne kontakty, to też już wszystko wiedzieli – gdzie jesteśmy zakwaterowani, kto nam załatwił miejsce na kempingu (to był ojciec dziewczyn poznanych podczas poprzednich wakacji, pilot myśliwca stacjonujący w Powidzu). Interesowało ich głównie to, czy „Major” nie ma wtyczek w personelu lotniska. A skąd ja miałem to, do cholery, wiedzieć? Po paru godzinach doszli do wniosku, że chyba nic nie wiem, albo tak dobrze gram, że nic nie powiem. Wróciłem do celi. Po jakimś czasie drzwi ponownie otworzyły się i zostałem odprowadzony do dyżurki. Oddali mi dokumenty, klucze do motocykla, kaski. Spotkałem też Piorka. Flagi nam nie oddali, ale nie wykłócaliśmy się o nią. Kazano nam wracać na kemping i dostaliśmy zakaz opuszczania go do odwołania. Nad ranem wróciliśmy do namiotu. Tych kilkanaście kilometrów nieźle nas wyziębiło! Nie dane nam było wyspać się – nie było chyba jeszcze siódmej, gdy ktoś bezceremonialnie otworzył połę namiotu i w krótkich słowach kazał wy.... z pola. Chwilę potem mieliśmy spotkanie z nieszczęsnym lotnikiem, który wpadł w tarapaty z powodu naszego happeningu. Usłyszeliśmy mniej – więcej to samo. Oczywiście każdego gówno obchodziło polecenie pozostania na kempingu. No cóż, jak nas tu nie chcą, to nie będziemy się przecież prosić – doszliśmy do wniosku i spakowawszy graty wróciliśmy do Wrocławia. To był mój drugi krok do spotkania z Legendą.
Lato było gorące w 1988 roku. Po paru tygodniach we Wrocławiu wybrałem się na kolejną wycieczkę, tym razem do Pragi. Tej czechosłowackiej, bliższej nam, na Dolnym Śląsku. Za komuny wyjazd za granicę nie był taki prosty - nawet posiadanie paszportu (takiego tylko na kraje tzw Demokracji Ludowej) nie było równoznaczne z możliwością wyjazdu. Trzeba było mieć albo wykupioną wycieczkę, albo zaproszenie. Ja miałem zaproszenie. Oczywiście lewe, kupione od kumpla ze szkoły, którego wujek pracował na budowie gdzieś w Czechosłowacji. Zaproszenie było ważne na kilka osób, wymienionych oczywiście z nazwiska. Moim kuzynem został Redeś, a kuzynką jego dziewczyna Asia. Obaj z Redesiem mieliśmy ETZ-ki. Przed samym wyjazdem zrobiliśmy sobie niezwykle modne koszulki – na T-shirtach wymalowaliśmy czerwonym sprayem „CCCP” a potem wycięliśmy w nich dziury i obcięliśmy rękawki. Tak wystrojeni, zarzuciwszy na wierzch skórzane kurtki i w czarnych, skórzanych spodniach pojechaliśmy zadawać szyku u „Pepików”. Granicę przejechaliśmy nad wyraz gładko. Lewe zaproszenie działało bez zarzutu. Plan był taki, że jedziemy do Pragi, kwaterujemy się na jakimś kempingu i przez parę dni, tj, tak długo, na jak długo starczy nam koron, pozwiedzamy Pragę, napijemy się piwa, najemy knedlików i wracamy do kraju. Ale najsampierw jedziemy do samego centrum, pod Vaclawskie Namesti. Tą część planu zrealizowaliśmy dosyć gładko. Zaparkowaliśmy motocykle. Mówiłem już, że lato było gorące? Było wczesne popołudnie. Żar lał się z nieba. W naszych czarnych skórach było nam zdecydowanie za gorąco. Zarzuciliśmy więc kurtki na ramię i ruszyliśmy zwiedzać Pragę. W zasadzie to zrobiliśmy ledwie kilka kroków, gdy jak spod ziemi wyrosło wokół nas kilku tajniaków. Za chwilę podjechała Łada z napisami VB. Za nią kolejna. Zaczęło się robić zbiegowisko. Ki cholera? Źle zaparkowaliśmy? Ale żeby z tego powodu taka afera? Po chwili okazuje się, że powodem nie są wcale motocykle, nawet prawidłowo zaparkowane, tylko nasze piękne koszulki. To, co w Polsce już jakoś uchodziło, to w Pradze uchodziło za jawną prowokację. Tym bardziej, że była to 20 rocznica związana z interwencją wojsk UW na Czechosłowacji w '68 i Dubczekiem. Szybciutko kazano nam zarzucić kapoty i w milicyjnej eskorcie wyjechaliśmy z Pragi w kierunku granicy. W ten oto sposób wykonałem kolejny krok do spotkania z Legendą.
Milicja nie odprowadziła nas do granicy – kilkanaście kilometrów za Pragą zawrócili, a wkrótce potem zawróciliśmy także. Tym razem pojechaliśmy najpierw na kemping. Przebraliśmy się w inne stroje i poszliśmy w Pragę, gdzie szybko przy kuflach piwa zaczęliśmy wspólnie z nowo poznanymi czechosłowackimi przyjaciółmi wznosić zdrowie Dubczeka. Po paru dniach przehulaliśmy wszystkie korony i wróciliśmy do Wrocławia. Jakież było moje zdziwienie, gdy w domu czekało na mnie zaproszenie z WKU. Pojechałem z tym do kuzyna ze ZMECHU. Nie ma się czym przejmować! Formalność! Uff!
W dniu stawienia się do WKU pod dom zajechał wojskowy UAZ. Kuzyn w wyjściowym mundurze, kierowca w polowym. Pojedziemy razem. Wsiedliśmy do samochodu.
- Słuchaj Arek, coś ostro nawywijałeś. Nikt się nie chce tknąć twojej sprawy. Są na ciebie kwity z kontrwywiadu, nie tylko naszego. Jedyne, co się dało załatwić, to wybór jednostki – czołgi, albo Marynarka Wojenna, do nurków.
Zastanawiałem się raptem parę sekund.
- Idę do nurków.
- Dobrze. Mają twoje papiery. Wiedzą o klubie. Pobór w styczniu. Trzymaj się.
Do WKU dojechaliśmy w milczeniu...
Część 2. Narodziny Legendy.
Zapewne wielu czytelników pominie tą część opowiadania. Któż nie zna historii najbardziej znanego i najbardziej poszukiwanego militarnego „divera” wszech czasów? No cóż, historia, jaką tutaj opowiem, nie wszystkim jest znana. Może jednak warto ją przeczytać, gdyż wyjaśni to, dlaczego wszystkie zegarki nurkowe są w zasadzie tak do siebie podobne.
Zaczęło się od francuskich płetwonurków marynarki wojennej, którzy w poszukiwaniu producenta zegarków spełniających ich wymagania, zegarki dedykowane płetwonurkom, trafili ostatecznie do firmy Blancpain. Jednym z wymogów była wodoszczelność do głębokości 50 sążni – po angielsku fifty fathoms. Skąd akurat taki wymóg? Zacznę może od tego, dlaczego sążni – otóż jest to miara głębokości do niedawna powszechnie stosowana w prawie wszystkich marynarkach świata. Wciąż jeszcze można spotkać mapy, gdzie w legendzie jest napisane „Depth in Fathoms” - głębokość w sążniach. Ile to jest jeden sążeń? Dokładnie jest to 1.822 m. Czyli zapisane w nazwie zegarka Fifty Fathoms jest to 91.1 m. Jest to, a w zasadzie była to głębokość, do jakiej bezpiecznie mogli nurkować specjalnie przeszkoleni nurkowie bez narażania się na ryzyko zatrucia tlenem. Dotyczy to oczywiście nurkowania na sprężonym powietrzu. Tak! Na powietrzu, nie na tlenie, jak często, aczkolwiek błędnie, sądzą osoby nie mające pojęcia o nurkowaniu. Dotyczy to jednak tylko jednego aspektu, czyli ciśnienia parcjalnego tlenu. Wpływ na głębokość, a także długość nurkowania ma bowiem też azot, stanowiący 78% składu mieszaniny gazów składających się na powietrze. Tlen, to 21%. Pozostałe 1 % jest pomijalne. Już w latach 30-tych XX wieku dowiedziono, że tlen, pod ciśnieniem przekraczającym 2.1 atmosfery jest toksyczny dla mózgu. Nurkując więc na czystym tlenie moglibyśmy się zatruć już na głębokości 11 metrów! Występują objawy zarówno neurologiczne (uszkodzenie mózgu), jak i fizjologiczne (uszkodzenie płuc) – m.in. drgawki, skurcz mięśni. W ostatnich latach udowodniono też, że tlen ma wpływ na tzw. Ekstazę Głębin, stan euforii występujący przy oddychaniu gazami pod wysokim ciśnieniem. Jako bezpieczną maksymalną granicę ciśnienia parcjalnego tlenu przyjęto ciśnienie 1.9 ata, czyli takie, jakie występuje na głębokości 90 metrów, a więc Fifty Fathoms. Proste obliczenie matematyczne: 0.21 (21% zamienione na układ dziesiętny) x 9 (ciśnienie panujące na głębokości 90 m) = 1.89 ata, czyli bez 0,01 rzeczone graniczne 1.9. Stąd właśnie w zamówieniu sformułowanym przez francuskich płetwonurków wzięło się 50 sążni – fathoms. Niezawodny zegarek pozwalający na pomiar czasu pobytu pod wodą był NIEZBĘDNY do obliczenia czasu pobytu pod wodą gdyż to wiąże się z drugim, wspomnianym wcześniej składnikiem powietrza, azotem. Azot pod ciśnieniem rozpuszcza się w krwi. Im dłużej przebywa się pod wodą, tym więcej azotu rozpuszcza się w krwi nurka. Oczywiście, nie dzieje się to w nieskończoność. Wszystko odbywa się w funkcji czasu i ciśnienia. W pewnym momencie następuje pełne wysycenie organizmu azotem i ten już się bardziej nie wchłania, chyba, że zwiększy się głębokość nurkowania, wtedy azot ponownie zacznie się wchłaniać, lub zmniejszy się zanurzenie – wtedy azot zacznie się uwalniać z organizmu. I tu jest pies pogrzebany – czy jakby rzekł Gustlik Jeleń: Hier is der hund begraben. Żeby bezpiecznie wynurzyć się należy robić to powoli, aby azot rozpuszczony w organizmie nie uwolnił się w postaci bąbelków, czyli żeby krew nie zamieniła się w rodzaj szampana. Powolne otwieranie butelki szampana pozwoli na takie otwarcie, że praktycznie nie wystąpią bąbelki. Szybkie otwarcie spowoduje „wykipienie” trunku. Tak samo zachowa się krew nurka – powolne wynurzenie pozwoli na bezpieczny przebieg nurkowania, zbyt szybkie zakończy się śmiercią lub kalectwem, gdyż bąbelki gazu uwolnione do krwi mogą spowodować zatory w mózgu, sercu, krwiobiegu, stawach. Do określenia, jak szybko można się wynurzyć z danej głębokości, służą tablice dekompresyjne, ale do posługiwania się nimi niezbędny jest dokładny, niezawodny pomiar czasu. Stąd w każdym modelu Fifty Fathoms, a za nimi w każdym innym „diverze” aż do teraz, znajduje się ruchomy pierścień, bezel. Na samym początku nurkowania, w momencie rozpoczęcia zanurzania, trójkąt lub kropkę wskazującą zero ustawia się na wskazówkę minutową zegarka. To jest bardzo ważne – minutową, nie godzinową. Nurkowanie z aparatem autonomicznym, czyli akwalungiem, liczy się w minutach, nie godzinach. W każdym razie tak było w czasach nurkowania na sprężonym powietrzu. Czas rozpoczęcia wynurzania był ściśle określony, podobnie jak i poszczególne przystanki dekompresyjne – ich głębokość oraz czas pobytu na nich. Chodziło oczywiście, żeby czynnika oddechowego wystarczyło na cały czas nurkowania, do momentu wyjścia na powierzchnię. Niezwykle ważne było to, żeby nurek będący pod wpływem azotu pod ciśnieniem nie pomylił wskazówek. Jak to możliwe? Azot ma jeszcze jedną właściwość – występuje objaw zwany Ekstazą Głębin. W skrócie, przy nurkowaniach na głębokości od ok 30 m w dół AZOT ZACZYNA BYĆ TOKSYCZNY. Objawem jest wesołość narastająca wraz z ciśnieniem, ale przy głębokościach poniżej 60 m mogąca przechodzić w objawy depresyjne. Określane jest to też jako test Martini – na głębokości 30 m czujesz się, jakbyś wypił lampkę Martini. Na 40 metrach są to już dwie lampki i tak co 10 m. Myślę, że w przypadku Słowian Martini należałoby zastąpić kieliszkiem spirytusu, a w przypadku Rosjan to trzeba by przejść na stakanki! Tak czy inaczej, będąc pod wpływem ekstazy głębin łatwo byłoby pomylić wskazówki, gdyby nie były wyraźnie zróżnicowane, a sama tarcza nie była odpowiedniej wielkości. Jak się można domyślać, do przebiegu nurkowania potrzebne były jeszcze inne przyrządy: głębokościomierz oraz kompas, a także źródło światła. To ostatnie było przez nurków wojskowych używane nader oszczędnie, stąd wszystkie przyrządy, w tym i zegarek musiały posiadać oznaczenia (wskazówki, oznaczenia na tarczy, na pierścieniu) świecące w ciemności. Dlatego w wielu modelach FF znajdziemy tryt – oznaczony literką T na tarczy – z czasem zastąpiony innym środkiem, nie wiem szczerze mówiąc jakim, w modelach z oznaczeniem „No Radiation”. Obecnie stosowany jest środek o nazwie Lumina.
Na koniec tego wykładu skąd się wzięły założenia określone w zamówieniu złożonym Blancpainowi i skąd taki wygląd zegarka dodam, że obecnie wszystkie opisane powyżej właściwości nie mają racji bytu (może poza wodoszczelnością), gdyż zegarki i głębokościomierze wyparte zostały przez ogólnie dostępne i tanie komputery nurkowe, a nurkowie wojskowi najczęściej nurkują na aparatach o obiegu zamkniętym, gdzie zmienia się również głębokość nurkowania, gdyż komputer zawarty w tych urządzeniach dozuje tlen w ilości nie pozwalającej na przekroczenie zwykle 1.2 ata, a sam azot zastępowany jest np. helem, który nie wywołuje takich objawów jak azot. Posiadanie więc rasowego divera jest bardziej nostalgią lub modą niż koniecznością. Nurkowie US Navy mają już komputery zintegrowane z maską, tak, że dane dotyczące nurkowania wyświetlane są na szybie maski. Nie trzeba podnosić ręki czy konsoli z komputerem do oczu...
Wybiegłem jednak trochę za daleko w przyszłość, znaczy teraźniejszość. Wróćmy do czasów Nixona, De Gaulla, Chruszczowa, Volkswagena Carman Ghia, Mini Morrisa, Forda Mustanga, programu Apollo, czarno-białej telewizji oraz Zimnej Wojny. W tych czasach, w ślad za francuskimi nurkami, inne armie świata, postanowiły wyposażyć swoich nurków w nowoczesny i niezawodny sprzęt. Oczywiście niezwykle istotnym jego elementem był czasomierz – z powodów wyłuszczonych powyżej. Na to zapotrzebowanie odpowiedział oczywiście Blancpain, rozwijając gamę modeli Fifty Fathoms. Zegarki różniły się znacznie między sobą, ale wszystkie spełniały te same założenia. W ślad za Blancpainem poszły inne firmy, w tym Rolex oraz Enicar, o którego modelu Sherpa jeszcze poniżej parę słów napiszę. W Polsce również następowały przemiany. Gomułkę, który jak ognia bał się zagranicznych kredytów, zastąpił Gierek, który jako człowiek w świecie bywały – fedrował przecież w belgijskich kopalniach – wiedział, jak się bierze kredyty. Wówczas nasza armia była jedną z najsilniejszych armii świata, z tysiącami czołgów, dział, 300 tysiącami żołnierzy pod bronią, wieloma okrętami i projektami takimi, jak miniaturowy okręt podwodny Błotniak, czy przygotowaniami do wysłania pierwszego Polaka w kosmos. Polska budowała reaktor jądrowy, produkowała helikoptery, eksportowała czołgi, rakiety, samoloty, obrabiarki, amunicję i produkowane w Radomiu Kałasznikowy. W tym czasie powstał na terenie tzw. Bazy Nurków kompleks badawczych komór hiperbarycznych do nurkowań saturowanych, a Polska jako jeden z nielicznych krajów na świecie – można by je policzyć na palcach jednej ręki – posiadała „domki podwodne” do nurkowań saturowanych, które umożliwiały wielodniowy pobyt pod wodą i wykonywanie prac bez konieczności każdorazowej wielogodzinnej dekompresji. Niewątpliwie, Polska była liczącą się w Europie i na świecie siłą militarną i gospodarczą. Nie chcę tutaj popadać w euforię i pisać „potęgą”, bo potęgami to były wtedy USA, ZSRR, Francja, UK i Chiny. Niemniej jednak, wbrew temu, co można przeczytać na wielu zagranicznych forach, Polskę stać było na zakup zegarków dla nurków, a nie muszę przecież znowu powtarzać jak ważnym elementem wyposażenia żołnierza specjalisty jest zegarek. Pojawił się jednak problem, nie chcę tutaj teraz spekulować, czy powodem była Żelazna Kurtyna, czy inne względy, jednak faktem jest, że Blancpain nie sprzedał Polskiej Marynarce Wojennej zegarków Fifty Fathoms. W każdym razie brak na to dokumentów w siedzibie Blancpaina. Faktem jest też, i to tym razem potwierdzonym przez Rzecznika polskiej armii, że w latach siedemdziesiątych XX wieku Polska Marynarka Wojenna zakupiła „...kilkadziesiąt sztuk zegarków Blancpain Fifty Fathoms...”, a dokumenty dotyczące szczegółów transkacji należy szukać w Centralnym Zakładzie Legalizacji Sprzętu Ratowniczego i Nurkowego Marynarki Wojennej. Niestety, po przemianach lat 90-tych zakład został skomercjalizowany czy sprywatyzowany i nie wiem, czy stare papierzyska sprzed blisko 40 lat jeszcze się gdzieś zachowały.
Część 3. Blancpain Fifty Fathoms Barakuda.
W 1989 roku, w wyniku wcześniej opisanych zakrętów losu trafiłem do OSNiP WP – Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego. Ponieważ byłem skierowany ze Śląskiego Okręgu Wojskowego, trafiłem na 2 kompanię, która szkoliła nurków i płetwonurków dla wojsk lądowych.
Dlaczego jest tutaj rozgraniczenie na „nurków” i „płetwonurków”? Obecnie często jest to określenie używane wymiennie, ale oznacza jednak zupełnie co innego. Otóż płetwonurek zanurza się pod wodę ze sprzętem autonomicznym – akwalungiem - który składa się z butli z zapasem powietrza oraz regulatora podającego automatycznie powietrze pod ciśnieniem panującym na danej głębokości, czyli systemu wynalezionego i spopularyzowanego przez Jacques-Yves Cousteau, a do poruszania się używa płetw. Nurek oddycha powietrzem podawanym z powierzchni wężem, wdech bierze z poduszki powietrznej, jaka się tworzy w skafandrze połączonym z hełmem. Nadmiar powietrza, które podawane jest w sposób ciągły, nurek usuwa naciskając tyłem głowy na zawór w hełmie. Żeby wypór powstałej w ten sposób poduszki nie wyrzucił nurka na powierzchnię, zakłada się na niego ołowiane obciążniki i buty z ołowianymi podeszwami. Kompletny skafander nurka waży ponad 100 kg. Stąd też nurków nazywa się też nurkami ciężkimi lub klasycznymi (konstrukcja skafandra sięga XIX wieku), a płetwonurków nurkami lekkimi. W filmie „Men Of Honour” - „Człowiek honoru”, gdzie główną rolę gra Denzel Washington, można dokładnie przyjrzeć się nurkowi, a temu, co się z nim może stać w razie zerwania przewodu powietrznego można z kolei zobaczyć w początkowych sekwencjach filmu „Wielki Błękit”. Nurek nie musi posiadać zegarka, gdyż czas nurkowania nie jest ograniczony przez zapas czynnika oddechowego, a czas pobytu na dnie jest mierzony przez obsługę na powierzchni, podobnie jak i głębokość, na jakiej znajduje się nurek jest odczytywana na podstawie wskazań manometru pokazującego ciśnienie w skafandrze.
Ponieważ w tym czasie miałem już drugą klasę płetwonurka wyniesioną z LOK i spory bagaż doświadczeń z nurkowań zarówno rekreacyjnych, sportowych (dyscypliny takie jak nawigacja podwodna i techniki podwodne oraz rugby podwodne) jak i komercyjnych oraz dobre przygotowanie teoretyczne zajęcia początkowo były dla mnie nad wyraz proste. Minimum na egzaminie było przepłynięcie 25 metrów bez wynurzania pod wodą – ja zrobiłem 75 metrów. Inne zajęcia i egzaminy nie stanowiły żadnego problemu, no może poza podciąganiem na drążku, ale to jest dla mnie problemem do tej pory. Przydzielony zostałem do pierwszego plutonu, gdzie szkoleni byli nurkowie. Była to dla mnie nowość. Pomocnikiem dowódcy plutonu był wtedy st. bosman Leszek Kloska, a dowódcą ppor. Gołąbek, świeżo po wrocławskim ZMECHU, nie posiadający wtedy jeszcze żadnych uprawnień nurkowych. Pół roku szkolenia minęło szybko. Bez problemu dostałem specjalizację nurka i propozycję zostania instruktorem oraz dowódcą drużyny. Oczywiście zgodziłem się na to. Alternatywą był powrót w brązowe kamasze i zielone łachy z niewielkim prawdopodobieństwem na przyszłe nurkowania. Tak na bazie nurków dotrwałem do końca służby w Wojsku. W międzyczasie zaprzyjaźniłem się z oficerami i podoficerami zawodowymi z OSN-u. Postanowiłem po wojsku otworzyć własną firmę nurkową. W MW też wielokrotnie byliśmy brani do wykonywania prac podwodnych, a znajomości, jakie tam nawiązałem doprowadziły do tego, że wraz z Kloską już na własną rękę, jeszcze będąc w MW, niejednokrotnie pakowaliśmy sprzęt nurkowy do Syreny bosmana i jechaliśmy robić jakąś „fuchę” w stoczni! Przy okazji dorobiłem się kolejnego stopnia nurkowego – nurka II klasy – zrobiłem dodatkowe uprawnienia mechanika sprzętu podwodnego, to już w Centralnym Zakładzie Legalizacji, który znajdował się na terenie Bazy Nurków, a też niejednokrotnie pomagałem przy wydawaniu sprzętu z magazynów Zakładu. Wtedy dostępu, to jest możliwości zakupu, sprzętu nurkowego na wolnym rynku praktycznie nie było wcale. Wykorzystałem okienko, jakie dawała służba w MW i napisałem podanie do Dowódcy MW o sprzedaż zdelegalizowanego sprzętu nurkowego z Zakładu Legalizacji. Dlaczego zdelegalizowanego? Po pierwsze, sprzęt posiadający legalizację nie był formalnie na sprzedaż, a po drugie, sprzęt zdelegalizowany kosztował grosze. Znaczy miliony, ale to były grosze! W ten sposób dostałem zgodę na zakup 10 kompletów akwalungów PR-27 Kaiman, 2 hełmów nurkowych oraz dwóch pomp nurkowych (do pompowania powietrza nurkom) kupy innego drobiazgu itd. Moją sprawą było załatwienie, żeby ten „zdelegalizowany” sprzęt nurkowy okazał się jednak sprzętem posiadającym legalizację. Z chorążym trzymającym pieczę nad magazynem byłem już na tak przyjacielskiej stopie, że otrzymanie odpowiednich egzemplarzy sprzętu było tylko formalnością. Koniec października 1990 roku. O prawie dwa miesiące skrócili nam służbę wojskową. W kraju wielkie zmiany. Ja jeszcze jestem pełen optymizmu. Rozważałem wtedy pozostanie na marynarza nadterminowego, ale chciałem iść na polski okręt ratowniczy, który miał uczestniczyć w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Nieoficjalnie już było wiadomo, że popłyną dwa okręty. Oficer polityczny, który przeprowadzał wtedy ze mną rozmowę, udawał, że o niczym nie wie. Jak podpiszę kontrakt nie ma wcale gwarancji, czy dostanę się na ten okręt. Postanowiłem skończyć przygodę z MW. Idę do cywila! Z wojska wychodziłem, a w zasadzie wyjeżdżałem Fiatem Mirafiori pożyczonym od ojca. Trochę rzeczy uzbierało się przez te dwa lata! Żegnając się z chorążym, który wydawał mi zakupiony sprzęt nurkowy, ten zapytał, czy nie chcę kupić zegarka nurkowego. Pewnie Amfibia! Zalśniły mi się oczy! Piękny, radziecki zegarek nurkowy, automat!
- Jaki? - zapytałem niby obojętnie.
- Aaaa, taki szwajcarski, ale pasek pęknięty.
- Za ile?
Nie pamiętam, jaka kwota padła, ale było to w zasięgu moich możliwości.
- Zgoda!
Chorąży wyciągnął z kieszeni niepozorny zegarek. A gdzie pierścień do nastawiania czasu nurkowania? Dopiero po chwili zauważyłem, ze jest w środku, ustawiany dodatkowym pokrętłem. Co prawda to nie Amfibia, ale niech będzie! Wyszedłem przed magazyn i podniosłem zegarek do światła. Mrużąc oczy z trudem przeczytałem dziwną nazwę BLA... muszę przesunąć wskazówki, bo zasłaniają widok, czytam od początku: BLANCPAIN. Cholera, pierwsze słyszę. Mam nadzieję, że nie przepłaciłem! Jakaś dziwna firma. Pod spodem dwuczłonowy napis kursywą z takim dziwnym „F” - Fifty Fathoms. Obok wskazanie dnia tygodnia po niemiecku i dzień miesiąca. Moje pierwsze spotkanie z Legendą, zegarkiem, który oficjalnie, nie istnieje, chociaż przeszło ćwierć wieku później Blancpain dokonując naprawy zużytego mechanizmu stwierdza, że może podjąć się jego naprawy, gdyż zegarek jest oryginalny. Dodaje też jeszcze jeden detal do historii zegarka – jest to model nazwany przez Blancpaina Barakuda. Kilkukrotnie kiwam zegarkiem. Sekundnik rusza. Przykładam kopertę do ucha. Delikatny szmer jakże inny od głośnego tykania ruskich czasomierzy z jakimi miałem do tej pory do czynienia! Tykanie ustaje. Dolnym pokrętłem nakręcam sprężynę. Zegarek znowu rusza. Przykładam go do ręki. Nawet pasuje! Zaczynam się powoli przyzwyczajać. Może jeszcze kiedyś uda mi się kupić Amfibię? Albo Seiko! Na razie niech będzie ten szwajcar o dziwnej nazwie, na której można sobie język wykręcić, a już nie sposób jej zapamiętać. Jeszcze raz oglądam zegarek. Denko ma wyraźne ślady chamskiego traktowania pilnikiem. Marszczę brwi.
- A to co?
- Jak to co? Utopił się! Lepiej go teraz zdejmij. Później założysz.
4. Kopciuszek.
Szybko okazało się, że po upadku komuny nie ma też zapotrzebowania na prace podwodne. Żegluga na Odrze stanęła. Stanęły wszelkie inwestycje. Przez pewien czas jeszcze się miotałem, ale nic z tego nie wyszło. Po około roku od zrzucenia marynarskiego munduru i wyprzedaniu większości sprzętu, żeby było z czego żyć, jako świeżo upieczony mąż wydzierżawiłem schronisko w Górach Sowich. Na jego remont nie mieliśmy gotówki, więc zapożyczyliśmy się gdzie się tylko dało i wyprzedałem resztki sprzętu nurkowego. Hełmy i pompy nurkowe sprzedałem do antykwariatu w Hamburgu. Zostały mi zaledwie dwa czy trzy akwalungi i jakaś drobnica. No i Blancpain.
Góry są miejscem mało sprzyjającym nurkowaniu, ale w Srebrnej Górze mieliśmy nie lada atrakcję, umożliwiającą rozwijanie pasji – Twierdzę Silberberg, zbudowaną za czasów wojen napoleońskich. Bodajże w 1806 roku był oblegana przez Napoleona, a zdobyciu jej zapobiegło podpisanie pokoju w Tylży. W fortach twierdzy znajdują się studnie o średnicy 4-5 metrów i głębokości dochodzącej do przeszło 60 metrów! Dostęp do nich był bardzo trudny, gdyż często trzeba było przedzierać się przez zwały gruzu, żeby dojść do komnaty, w której znajduje się studnia. Lustro wody znajdowało się od kilku do nawet kilkudziesięciu metrów od krawędzi studni, więc trzeba było najpierw zjeżdżać na linach, a po zakończeniu nurkowania wspinać się po nich. W tym czasie, na początku lat 90-tych, zacząłem szukać skarbów. Winę za to ponosi nie tylko Nienacki i jego seria książek o Panu Samochodziku. Większy wpływ miał Wojtek Stojak, wtedy jeszcze początkujący poszukiwacz skarbów z Wrocławia – później stał się legendą, prowadził pierwszy autorski program o poszukiwaniach skarbów w TVP – oraz Włodek Antkowiak, który napisał bestseller „Nieodkryte Skarby – Przewodnik dla Poszukiwaczy Skarbów”. Książka szybko okazała się główną przyczyną wybuchu „gorączki” poszukiwań, która trwa do dzisiaj a liczbę poszukiwaczy ocenia się już na ponad sto tysięcy osób! Jednym z miejsc opisanych przez Antkowiaka, w którym miała zostać ukryta bądź to Bursztynowa Komnata, bądź też „złoto Wrocławia”, była Srebrna Góra. Teraz to samo złoto ma się znajdować w Złotym Pociągu koło Wałbrzycha. Wracając do lat 90 tych – Stojak szybko zaraził mnie pasją poszukiwań. Początkowo przyczyna była bardzo prozaiczna – po pierwsze mieszkałem wręcz „na skarbie”! Poza tym nurkowałem, co wtedy było nie było tak popularne. No i nie bałem się nurkowania w studniach, sztolniach, kopalniach, a ponadto miałem sprzęt! Nurkowania w „dziurach” nauczyłem się przypadkiem, gdy do mojego schroniska zajechała ekipa z wrocławskiego speleoklubu pod wodzą Wiktora Bolka. Przyjechali na trening nurkowy do srebrnogórskich studni. Szybko złapaliśmy kontakt i pierwsze nurkowania w studni na zakręcie przed Przełęczą Srebrną, oddzielającą Góry Sowie od Gór Bardzkich, odbyłem z chłopakami z Wrocławia. Oczywiście, towarzyszem tych nurkowań był Blancpain. Nurkowania odbywały się na głębokości przekraczające 30 metrów, najgłębsza ze studni miała 64 metry. Skarbów na dnie żadnej ze studni nie było. Nie było też domniemanych korytarzy, prowadzących do ukrytych komnat. Znaczy korytarze były, ale na ich końcu nie było tych komnat wypełnionych skrzyniami ze złotem. Z tego też powodu po kilku latach prowadzenia działalności w schronisku musieliśmy zrezygnować z dzierżawy. Nie byliśmy w stanie utrzymać schroniska, bo nie było turystów. Ratowaliśmy się organizując Zielone Szkoły, a latem obozy i kolonie dla dzieci. Niestety, kilka miesięcy zastoju, nieuniknionego w branży turystycznej, za każdym razem doprowadzało nas na skraj bankructwa i pewnego razu już nie było jak ruszyć. Mniej-więcej w tym samym czasie zaniemógł mój Blancpain. Używany w ekstremalnych warunkach – zegarka do teraz nigdy nie zdejmuję – zaczął przeciekać. W końcu wylądował w pudle w piwnicy u rodziców, a jego miejsce zastąpił tani plastikowy Casio.
5. Oceany i przestworza.
Blancpain przeleżał tak zapomniany chyba sześć, siedem lat. W międzyczasie robiłem różne rzeczy, oczywiście poza poszukiwaniem skarbów, które stało się pasją na całe życie. Przemierzyłem pół świata wędrując z plecakiem przez Azję, od Singapuru przez Malezję, Tajlandię, Indie, Pakistan, Iran, Turcję, do Polski, prawie całą trasę autobusami, pociągami i autostopem. Pracowałem na statku na Karaibach, w Ameryce Południowej, na Bermudach. Za zarobione tam pieniądze kupiłem sprzęt fotograficzny i po powrocie do kraju pracowałem jako fotoreporter w dzienniku Życie, a wcześniej jeszcze jako dziennikarz w PAP. Zacząłem sprzedawać artykuły i zdjęcia do różnych gazet i magazynów, w tym do Playboya. Wtedy to przebojem wszedłem do środowiska podróżników – dokładnie 20 lat temu przepłynąłem pontonem Atlantyk. Ten szalony wyczyn stał się przepustką nie tylko do świata podróżników, ale zmienił całe moje życie. Zaraz po powrocie z wyprawy do Polski byłem zapraszany do różnych programów telewizyjnych i radiowych. Miałem też kilkadziesiąt wystąpień z pokazami slajdów. Zaowocowało to propozycją najpierw udziału w regatach przez Atlantyk – jako członek załogi – a potem pracy na jednym z najsłynniejszych polskich jachtów, „Łódce Bols”. W ten sposób, nie mając żadnych uprawnień żeglarskich zacząłem pływać po oceanach. Zwieńczeniem tego okresu był start w słynnych regatach z Sydney do Hobart, gdzie już po zmianie nazwy jachtu na „Łódka Sport”, spowodowanej ustawą zabraniającą promowania alkoholi, wystartowaliśmy jako pierwszy jacht pod polską banderą.
Poza oceanami „zdobywałem” też dżungle Ameryki Południowej, pustynie i przestworza – np. poleciałem z kolegami motolotniami na Nordkapp i przedzierałem się podzwrotnikową dżunglą idąc śladami zaginionego francuskiego pisarza, Raymonda Maufraise.
Jakieś 10-12 lat temu któryś z moich majętnych znajomych, wzięty lekarz psychiatra, pochwalił się zegarkiem Patek. Podróbką, ale prawie jak oryginał! Ja wtedy nosiłem Maurice Lacroix, który był dodatkiem do nagrody im. L. Teligi, którą dostałem za książkę „Cena Strachu. Pontonem przez Atlantyk”. Trochę głupio mu było, gdy się okazało, że mój zegarek to oryginał, a on szpanuje podróbką. Wtedy przypomniałem sobie o porzuconym gdzieś w pudle Blancpainie. Postanowiłem pokazać mu jeszcze jego, bo lekarz akurat przymierzał podróbkę Breitlinga. Wahał się między nią a Rolexem, też fałszywym. W końcu wziął oba.
Przy okazji odwiedzin rodziców we Wrocławiu zaszedłem do piwnicy i wygrzebałem karton, gdzie między innymi rupieciami leżał On. Pojechałem do znanego we Wrocławiu zegarmistrza, Dolińskiego. Może uda się uruchomić?
- Nie podejmę się naprawy – po pierwszych oględzinach rzekł zegarmistrz.
- Jak to? Aż tak źle?
- Nie, ale to Blancpain!
- No i...?
6. Happy End.
W ten sposób poznałem jaką Legendę mam szczęście posiadać i to już tak wiele lat... Ostatecznie Doliński zreanimował Blancpaina, ale nie gwarantował już wodoszczelności. Ręce można myć, ale nic więcej... Najważniejsze, że chodzi! Od tej pory FF coraz rzadziej opuszczał mój nadgarstek. Co prawda musiał ustąpić miejsca Casio Sea Pathfinder podczas wyprawy pontonem wokół Hornu, bo ten ma wbudowany barometr, ale był świadkiem mojego drugiego ślubu w Budapeszcie i podróży poślubnej na Kaukaz, czyli rajdu Caucasian Challenge. Wtedy mieszkaliśmy w Antwerpii. Potem żona dostała pracę jako manager stajni u księżniczki w Jordanii. Ja jeszcze pojechałem na rajd do Bamako, ale zaraz po sprzedaniu mojego Renault Clio w Mali wróciłem do Polski, wsiadłem w nasze Daihatsu Rocky i ruszyłem do Ammanu. W Jordanii znalazłem pracę jako instruktor nurkowania w Aqabie. Wtedy też zacząłem drążyć sprawę Blancpaina Fifty Fathoms. Gdy na jakimś zagranicznym forum napisałem, że mam słynnego FF z polskiej MW, zaraz okrzyknięto mnie kłamcą. Oburzyłem się ogromnie! To oszczerstwo musiało dotknąć też i mojego Blancpaina, bo zaczął doniemagać. Coraz częściej spóźniał się albo zatrzymywał. W końcu znowu trafił na dno szuflady. Po kilku miesiącach od tego momentu, jednego z kolegów instruktorów odwiedziła jego dziewczyna, Szwajcarka. Przy okazji zapytałem się, czy kojarzy firmę Blancpain. Oczywiście! To jak pytać kogoś z nas, czy wiemy co to Wawel! Wtedy wpadłem na pomysł, żeby podrzuciła mój zegarek do naprawy do fabryki, bo boję się wysyłać pocztą z Jordanii. W ten sposób mój Blancpain powędrował do reanimacji w miejsce, gdzie się urodził. W tym czasie sytuacja na Bliskim Wschodzie dramatycznie pogorszyła się. Rozruchy w Tunisie szybko rozlały się na cały basen Morza Śródziemnego. W Egipcie, w Palestynie i Izraelu wciąż napięcia, w Iraku koalicja kontrolowała tylko centrum kraju i okolice większych miast, w Syrii, przy granicy z Jordanią, rozpoczęła się regularna wojna domowa. Był to o tyle niefortunny zbieg okoliczności, że mieliśmy osiąść tutaj na dłużej. Księżniczka już zamówiła samolot, żeby sprowadzić nasze pierwsze 3 konie – mieliśmy ich wtedy 5. Wtedy też musiałem wywieźć Rockiego z Jordanii, bo tam nie można jeździć na obcych numerach, a zarejestrować samochodu w Jordanii nie mogłem, bo samochody osobowe nie mogą być napędzane silnikami diesla. Udało się jeszcze przedłużyć pobyt o parę miesięcy, ale w sierpniu już nie było wyjścia, musiałem wyjechać. Ambasada Syryjska odmówiła wizy. Do Izraela, Iraku ani Arabii Saudyjskiej też nie było możliwości wjazdu. Znaleźliśmy się w potrzasku. Żona wzięła urlop i na żywca pojechaliśmy na granicę z Syrią. Przejście, którym rok wcześniej wjechałem do Jordanii było teraz zamknięte. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie puszczają na przejściu w okolicy Daraa. Rzeczywiście, na granicy bez problemu dostaliśmy wizę i dobrą radę: jeśli ktoś was zatrzyma to macie mówić „Allach Suria Bashar!”. Kilka razy byliśmy zatrzymywani przez posterunki przy barykadach przegradzających autostradę. Za każdym razem jacyś cywile z Kałasznikowami zaglądali do samochodu, czasami sprawdzali dokumenty, ale obyło się bez okrzyków na cześć Allacha, Syrii i prezydenta Bashara. W ten sposób przez Holms i Aleppo dotarliśmy do Turcji. Dalsza droga do Polski to była już bułka z masłem. Po miesięcznych wakacjach w kraju wróciliśmy do Jordanii samolotem. Tam czekała na mnie wiadomość ze Szwajcarii. Zegarek dotarł Blancpaina, ale naprawa potrwa nieco dłużej, bo wymaga pełnej renowacji. Koszt szacunkowy to jakieś 1000 franków, ale może jeszcze ulec zmianie. Zaakceptowałem warunki. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że z zegarkiem rozstaję się na kilka długich lat.
W międzyczasie sytuacja polityczna tak się pogorszyła, że zdecydowaliśmy się opuścić Jordanię. Dobrze, że zrezygnowaliśmy ze sprowadzania koni! Z nimi byłoby ciężej przejechać przez Syrię, tym bardziej, że ISIS praktycznie przejęło już kontrolę nad pograniczem syryjsko – tureckim, w tym nad Aleppo. Żona zakończyła kontrakt wczesną wiosną i poleciała do Niemiec, gdzie znalazła pracę u największego hodowcy koni w Europie, Paula Schockemöhle, a ja wyjechałem z Jordanii na początku lata. Wkrótce potem znaleźliśmy pracę w stajni w Danii, a w Polsce opuszczone gospodarstwo w woj. lubuskim. Mieliśmy gdzie się podziać z całym naszym stadem.
Jesienią nadeszła wiadomość ze Szwajcarii. Zegarek jest gotów. Faktura opiewała na 1000 euro. Po przeprowadzce do Polski dochody nasze zdecydowanie spadły, a doszły wydatki związane z remontem domu i stajni. Nie było skąd wyskrobać pieniędzy na naprawę. Nie pomagało dorabianie kuciem koni nawet w Danii czy Hiszpanii – w Jordanii nauczyłem się podkuwania od jednego z najlepszych kowali na świecie – było ciężko o dobrego klienta. Była szansa na poprawę warunków, gdy na zaproszenie dworu królewskiego sułtana Omanu poleciałem podkuć parę koni dla Kawalerii Królewskiej. Podpisałem roczny kontrakt na szefa kowali, ale akurat wtedy Rosja zajęła Krym, cena ropy poszybowała w dół a dwór królewski musiał wprowadzić cięcia. Kontraktu nie „skonsumowałem”. Dopiero po sprzedaży jednego z koni (w międzyczasie stado rozrosło się już do 18 sztuk), mogłem zapłacić za naprawę. Trwało to jednak ze dwa lata. W tym czasie Blancpain czekał zamknięty w szwajcarskim sejfie.
To jednak nie był jeszcze koniec peregrynacji! Ponieważ Szwajcaria nie jest członkiem EU, nie mogą wysłać zegarka kurierem. Znaczy mogą, ale Blancpain sprawdził, że wysyłając go do Polski, zostanie naliczone cło i akcyza w wysokości kilku tysięcy euro! Można by tego uniknąć, gdybym posiadał dowód zakupu w Polsce oraz potwierdzenie nadania przesyłki. Pozostawał tylko wyjazd do Szwajcarii, do Lucerny. Ale jak tu wyrwać się na co najmniej dwa dni, gdy się prowadzi stajnię? Na szczęście w Blancpainie byli wyrozumiali. Sejf mają obszerny. Mój FF może poczekać.
W międzyczasie urodziła nam się córka. Dzięki temu czasu było jeszcze mniej. W końcu to żona wygnała mnie na wycieczkę do Szwajcarii. Pożyczonym samochodem (mój stary Land Rover nie nadawał się na wycieczki po Europie, głównie ze względu na spalanie, chociaż zdarzało mi się odpalać go korbą na promie do Danii) pojechałem do Blancpaina. Zegarek już czekał na mnie w mniejszym sejfie, w recepcji. Po latach miałem go znowu na ręku! Wróciliśmy do domu. No i tutaj czekało mnie ogromne rozczarowanie – datownik nie działał a zegarek po umyciu rąk zaparował. Jeszcze tego samego dnia zrobiłem zdjęcia i wysłałem maila do Blancpaina. Po krótkiej wymianie korespondencji okazało się, że moja radość trwała krótko i FF wraca do Szwajcarii. Tym razem przyjedzie kurier zamówiony przez fabrykę. Via Warszawa – Swatch Polska – zegarek trafił tam, skąd dopiero co wyjechał. Tym razem do niedawno utworzonego Vintage Watches Department. Do jesieni nie było żadnych wieści. W listopadzie popłynąłem na regaty przez Atlantyk, na zbudowanej amatorsko sklejkowej, pięciometrowej łódce. Meta była na Martynice. Gdy po 28 dniach samotnej żeglugi dopływałem do celu włączyłem telefon, jeszcze przed rzuceniem kotwicy w Grande Anse d'Arlet, drugi telefon jaki odebrałem był ze Swatcha – chodziło o potwierdzenie zakresu naprawy, czy zegarek ma wyglądać jak nowy, czy też ma nosić ślady użytkowania. Wolałem, żeby nosił ślady użytkowania, bo przecież jest to jego historia! Z tym że cyferblat i wskazówki zostaną zreanimowane, ale nie tak, jakby to było robione przy opcji odnowy totalnej.
Koperta też zostanie nieco odnowiona. Koszt tych napraw, niezależnie od opcji jaką wybiorę, pokrywany jest w ramach naprawy gwarancyjnej. Wymienione zostaną też uszczelki i zrobiony zostanie test w komorze ciśnieniowej, z tym że zegarki vintage nie dostają certyfikatu pozwalającego na nurkowanie. Czas naprawy? Koniec lipca... Do mety dopłynąłem 8 stycznia.
Pod koniec lipca zegarka wciąż nie było w Polsce. We wrześniu okazało się, że Blancpain wysłał go do Swatcha, ale nie tym kurierem, co trzeba i zegarek został zatrzymamy na cle. W efekcie wrócił znowu do fabryki. Kolejne podejście, tym razem właściwym kurierem. W październiku mój Fifty Fathoms dotarł do Polski, a w listopadzie odebrałem go z Warszawy... Jakby to powiedział jeden z bohaterów sagi „Władca Pierścieni” - My Precoius... My Legend...
Blancpain wciąż zaprzecza, że polskie wojskie nabyło od nich modele Fifty Fathoms. Są jednak dowody na to, że Blancpain – nie wiem czy świadomie, czy też nie – rozmija się z prawdą. Dowodem na to jest poniższa odpowiedź, jaką dostałem z naszego wojska:
From: Rzecznik Prasowy IWSPSZ <*******@iwspsz.wp.mil.pl>
Date: 2011/3/21
Subject: Re: Zegarek Blancpain z MW
To: Arek Pawelek <******@******.com>
Witam
W odpowiedzi na Pańskie pytanie informuję, że zegarki firmy BLANCPAIN były eksploatowane w jednostkach MW (w liczbie kilkudziesięciu). Prawdopodobnie zostały zakupione pod koniec lat siedemdziesiątych i były użytkowane do początku lat 90-tych. Wynika to z dokumentów Centralnego Zakładu Sprzętu Ratowniczego, który pełnił również rolę centralnego organu zaopatrującego jednostki MW w sprzęt nurkowy.
Pozdrawiam
Justyna Kędra
Wydział prasowy IWsp SZ
Na koniec jeszcze jeden dowód, dowód, który przez te wszystkie lata był tuż pod nosem, wystarczyło zapytać. Do tej pory myślałem, że Blancpainy trafiły do Formozy, naszych podwodnych komandosów. Przyjaciela z wojska, z Bazy Nurków, ówczesnego bosmana Leszka Kloskę, poprosiłem o zapytanie pierwszego dowódcy Formozy, czy oni mieli Blancpainy na stanie. Znają się i regularnie widują w Gdyni podczas spotkań Stowarzyszenia Byłych Nurków Płetwonurków i Ratowników MW. W rozmowie z Kloską opowiedziałem mu, jak kupiłem mojego Blancpaina.
- A to ten z drugą tarczą, jaki nosili u nas wykładowcy! My mieliśmy na stanie Enicary, a oficerowie Blancpainy. Enicary były większe i można było nimi lepiej szpanować! Trzeba było ich pilnować, bo za zgubienie tego zegarka zabierali roczne pobory! Nie trzeba było płacić, jak zginął podczas zajęć. Po jakimś czasie musieliśmy je zdać do sztabu i dostaliśmy ruskie zegarki, bo te szwajcarskie często się topiły!
- A jak były wam przydzielane?
- Nie były przydzielane. Jak chciałeś zegarek to szedłeś do sztabu, podpisywałeś kwit i dostawałeś zegarek. Potem to wszystko się zmieniło i miałem też Blancpaina. Te to świeciły w nocy jak latarka!
Przez tyle lat kolekcjonerzy zaprzeczali istnieniu Blancpain Fifty Fathoms MW. Jednym z ich koronnych argumentów było to, że nikt nie potwierdza, iż zegarki te były użytkowane w naszej Marynarce Wojennej. Do teraz...
Arkadiusz Pawełek
P.S. Niedawno poznałem „internetowo” kolegę, którego ojciec sprezentował mu dwa zegarki: Blancpaina FF Barakuda (ale w wersji jak dla US Navy) oraz Enicara Sherpe Superdive. Tato kolegi służył w MW jako lekarz na okrętach ratowniczych, gdzie elitą byli nurkowie. Oba zegarki używane były w MW jako zegarki służbowe.
- Doceń i poleć nas:
poprzedni
HYT H0 z prestiżową nagrodą Red Dot Award
następny
Firmowy sklep Victorinox w nowej odsłonie